strona główna   spis treści   strona Stowarzyszenia   strona UMK  



Absolwent

 BIULETYN STOWARZYSZENIA ABSOLWENTÓW UMK 

Nr 12, TORUŃ, WRZESIEŃ, 2007 r.


Trzeba coś dawać innym
Z mgr EWĄ WAYS, absolwentką biologii na UMK (1961 r.), rozmawia Danuta Seweryn-Ciesielska


  


[fot. A. Dauksza-Wiśniewska]

- Na poprzednim Zjeździe została Pani wymieniona jako osoba, której działalność społeczna i zawodowa zasługuje na duży szacunek i uznanie, chociaż nie zajmowała się Pani robieniem tzw. kariery, a codziennym obowiązkom nie towarzyszyły fanfary czy błysk fleszy.

- Nie spodziewałam się takiego wyróżnienia i szczerze mówiąc, trochę mnie to zaskoczyło. Odkąd jestem na emeryturze, bywam na tych zjazdach prawie każdego roku, łącząc je ze spotkaniami kierunkowymi biologów i naszej grupy harcerskiej IDA (Instruktorska Drużyna Akademicka), która w 2007 roku obchodzi 50-lecie powstania. I to jest swego rodzaju fenomen, że członkowie tej drużyny spotykają się do dzisiaj, chociaż są już rozproszeni po kraju, mieszkając w Warszawie, Łodzi, Szczecinie, Olsztynie, Wrocławiu, czy nawet poza granicami. Po prostu w Toruniu był jakiś szczególny klimat, atmosfera, sprzyjająca nawiązywaniu trwałych przyjaźni. Spotykamy się w różnych miejscach, a w Toruniu nadal jest grupa osób z dawnej IDY, jak Zbyszek Nawrocki, Teresa Nemere, Beata Chomicz, Jan Tajchman, Barbara Karamać i inni.

- Czyli wspomnienia z okresu studiów w Toruniu są niezapomniane?

- W okresie studiowania w Toruniu nauczyłam się bardzo wiele. Nie tylko tego, co zostało uwiecznione w indeksie. Utkwił mi w pamięci choćby taki obrazek. Kilka dni po zamieszkaniu w baraku przy ul. Mickiewicza, a był to rok 1956, ktoś zapukał do naszego pokoju. Na grzeczne “wlazł” w drzwiach ukazała się pani docent Izabella Mikulska. Przedstawiła się jako opiekunka roku, na stole postawiła torebkę cukierków i zaczęła nas pytać, jak się urządziłyśmy, czy nie mamy jakichś problemów, kłopotów. Po takiej lekcji, przez wszystkie lata mojej pracy w szkole bez namysłu odwiedzałam uczennice w internacie, na stancjach, w domach. Atmosfera życzliwości, wręcz troskliwości, jaką stwarzali nasi wykładowcy na UMK, zachęcała mnie do przyjmowania podobnej postawy wobec młodzieży szkolnej. Toruńscy nauczyciele akademiccy pozostali zawsze wzorem do naśladowania.

- I poszła Pani w ich ślady, wybierając pracę z młodzieżą...

- Po ukończeniu biologii miałam propozycję pozostania na uczelni. Ale było to niemożliwe ze względów finansowych, gdyż asystentom płacono wówczas tyle, że ledwo starczało na niezbędne opłaty. A moich rodziców nie było stać na dokładanie do mojego utrzymania. Wróciłam, więc do rodzinnego miasta i podjęłam pracę w Zespole Szkół Medycznych w Radomiu. Bardzo lubiłam swoją pracę, miałam dobry kontakt z młodzieżą, chwalono mnie za umiejętność przekazywania wiedzy. Uważam, że właśnie do szkolnictwa powinny trafiać osoby dobrze przygotowane do tej roli, niekoniecznie “przeciętniacy”. Byłam w tym szczęśliwym położeniu, że pracowałam w szkole resortowej, która nie podlegała władzom oświatowym, kuratorium, i mogłam sobie pozwolić na realizowanie autorskiego programu, bo nikt mi się nie wtrącał, nie mieszał. Po latach przyszła do szkoły nowa nauczycielka i widząc moje zaangażowanie, powiedziała: Pani Ewo, pani się w tej szkole marnuje... Nie zniechęciło mnie to, lecz starałam się jeszcze bardziej rozwinąć swoje możliwości, zgodnie z ewangeliczną zasadą, że to, co się otrzymało za darmo (talenty, zdolności), należy rozwijać i przekazywać innym. W ogóle mogę powiedzieć, że jestem wielką szczęściarą, bo przez całe życie robiłam to, co lubiłam i jeszcze mi za to - nieco - płacili.

- Pani Ewo, ma pani jeszcze wiele innych pasji, jak chociażby krajoznawstwo czy ekologia. Mimo statusu emerytki wciąż jest Pani aktywna w tych dziedzinach, i nie tylko tych.

- I wciąż narzekam na brak czasu, nie wiem, co to znaczy nudzić się. Jestem zapalonym regionalistą. Jeszcze w czasach studenckich zrobiłam pierwszy kurs przewodnicki, a potem następne. W szkole prowadziłam koło PTTK. Jak niedawno odwiedzili mnie znajomi z Torunia i oprowadziłam ich po Radomiu, dziwili się, że w takim pięknym mieście mieszkam. Prowadzę też zajęcia ekologiczne i prof. Giziński śmieje się, że prowadzam dzieci tam gdzie żabki się kochają. Muszę jednak podkreślić za profesorem, że jestem ekologiem, a nie ekofilem.

- Wspominano też na Zjeździe o Pani zaangażowaniu w pracę wolontariacką na rzecz chorych przebywających w hospicjum. Nie każdego stać na takie poświęcenie. Ludzie na ogół boją się śmierci, przechodzenia na tamtą stronę, jak to się łagodniej określa.

- Z mojego doświadczenia wiem, że aby móc towarzyszyć człowiekowi umierającemu, najpierw trzeba się pogodzić z... własną śmiercią, przyjąć to jako fakt, który nas czeka nieuchronnie. Rodziny często pozbywają się umierającego z domu, do jakiegoś zakładu, gdziekolwiek. Nawet, gdy mają warunki do zapewnienia opieki. Po prostu boją się, nie umieją się zachować. Chory wie, że musi umrzeć i rodzina wie, ale nawzajem sobie tego nie powiedzą, dają wymijające odpowiedzi. Ja jestem zdania, że nie można umierającego oszukiwać, trzeba dać mu możliwość pogodzenia się z losem, załatwienia swoich spraw, wyrażenia ostatniej woli itp. - bo inaczej to on dodatkowo cierpi.

- Jakie są motywy Pani działalności hospicyjnej, czy wynikają z pobudek religijnych?

- Oczywiście, że tak! Nie podjęłabym się tego, gdybym nie umiała z pełnym przekonaniem powiedzieć umierającemu, że życie nasze nie kończy się, tylko się zmienia, że śmierć nie jest przepaścią, lecz bramą, przez którą przechodzi się z życia do życia. Powołałam się tutaj na słowa umierającego papieża Jana Pawła II. To jest zresztą zasada hospicyjna, którą kierują się wolontariusze. Często przychodzą do nas ludzie, którzy zetknęli się ze śmiercią kogoś bliskiego lub sami jej uniknęli, bo np. nowotwór okazał się wyleczalny. Ja teraz muszę oddać to, co dostałem – mówią, i pochylają się nad pacjentami hospicjum. To jest taka piękna misja.


początek strony   strona główna   spis treści   strona Stowarzyszenia   strona UMK