|
| |
|
[fot. A. Dauksza-Wiśniewska]
|
|
|
|
- Na poprzednim Zjeździe została Pani wymieniona jako osoba, której
działalność społeczna i zawodowa zasługuje na duży szacunek i uznanie,
chociaż nie zajmowała się Pani robieniem tzw. kariery, a codziennym obowiązkom
nie towarzyszyły fanfary czy błysk fleszy.
- Nie spodziewałam się takiego wyróżnienia i szczerze mówiąc, trochę
mnie to zaskoczyło. Odkąd jestem na emeryturze, bywam na tych zjazdach
prawie każdego roku, łącząc je ze spotkaniami kierunkowymi biologów i naszej
grupy harcerskiej IDA (Instruktorska Drużyna Akademicka), która w 2007
roku obchodzi 50-lecie powstania. I to jest swego rodzaju fenomen, że członkowie
tej drużyny spotykają się do dzisiaj, chociaż są już rozproszeni po kraju,
mieszkając w Warszawie, Łodzi, Szczecinie, Olsztynie, Wrocławiu, czy nawet
poza granicami. Po prostu w Toruniu był jakiś szczególny klimat, atmosfera,
sprzyjająca nawiązywaniu trwałych przyjaźni. Spotykamy się w różnych miejscach,
a w Toruniu nadal jest grupa osób z dawnej IDY, jak Zbyszek Nawrocki, Teresa
Nemere, Beata Chomicz, Jan Tajchman, Barbara Karamać i inni.
- Czyli wspomnienia z okresu studiów w Toruniu są niezapomniane?
- W okresie studiowania w Toruniu nauczyłam się bardzo wiele. Nie tylko
tego, co zostało uwiecznione w indeksie. Utkwił mi w pamięci choćby taki
obrazek. Kilka dni po zamieszkaniu w baraku przy ul. Mickiewicza, a był
to rok 1956, ktoś zapukał do naszego pokoju. Na grzeczne wlazł w drzwiach
ukazała się pani docent Izabella Mikulska. Przedstawiła się jako opiekunka
roku, na stole postawiła torebkę cukierków i zaczęła nas pytać, jak się
urządziłyśmy, czy nie mamy jakichś problemów, kłopotów. Po takiej lekcji,
przez wszystkie lata mojej pracy w szkole bez namysłu odwiedzałam uczennice
w internacie, na stancjach, w domach. Atmosfera życzliwości, wręcz troskliwości,
jaką stwarzali nasi wykładowcy na UMK, zachęcała mnie do przyjmowania podobnej
postawy wobec młodzieży szkolnej. Toruńscy nauczyciele akademiccy pozostali
zawsze wzorem do naśladowania.
- I poszła Pani w ich ślady, wybierając pracę z młodzieżą...
- Po ukończeniu biologii miałam propozycję pozostania na uczelni. Ale było
to niemożliwe ze względów finansowych, gdyż asystentom płacono wówczas
tyle, że ledwo starczało na niezbędne opłaty. A moich rodziców nie było
stać na dokładanie do mojego utrzymania. Wróciłam, więc do rodzinnego miasta
i podjęłam pracę w Zespole Szkół Medycznych w Radomiu. Bardzo lubiłam swoją
pracę, miałam dobry kontakt z młodzieżą, chwalono mnie za umiejętność przekazywania
wiedzy. Uważam, że właśnie do szkolnictwa powinny trafiać osoby dobrze
przygotowane do tej roli, niekoniecznie przeciętniacy. Byłam w tym szczęśliwym
położeniu, że pracowałam w szkole resortowej, która nie podlegała władzom
oświatowym, kuratorium, i mogłam sobie pozwolić na realizowanie autorskiego
programu, bo nikt mi się nie wtrącał, nie mieszał. Po latach przyszła do
szkoły nowa nauczycielka i widząc moje zaangażowanie, powiedziała: Pani
Ewo, pani się w tej szkole marnuje... Nie zniechęciło mnie to, lecz starałam
się jeszcze bardziej rozwinąć swoje możliwości, zgodnie z ewangeliczną
zasadą, że to, co się otrzymało za darmo (talenty, zdolności), należy rozwijać
i przekazywać innym. W ogóle mogę powiedzieć, że jestem wielką szczęściarą,
bo przez całe życie robiłam to, co lubiłam i jeszcze mi za to - nieco -
płacili.
- Pani Ewo, ma pani jeszcze wiele innych pasji, jak chociażby krajoznawstwo
czy ekologia. Mimo statusu emerytki wciąż jest Pani aktywna w tych dziedzinach,
i nie tylko tych.
- I wciąż narzekam na brak czasu, nie wiem, co to znaczy nudzić się.
Jestem zapalonym regionalistą. Jeszcze w czasach studenckich zrobiłam pierwszy
kurs przewodnicki, a potem następne. W szkole prowadziłam koło PTTK. Jak
niedawno odwiedzili mnie znajomi z Torunia i oprowadziłam ich po Radomiu,
dziwili się, że w takim pięknym mieście mieszkam. Prowadzę też zajęcia
ekologiczne i prof. Giziński śmieje się, że prowadzam dzieci tam gdzie
żabki się kochają. Muszę jednak podkreślić za profesorem, że jestem ekologiem,
a nie ekofilem.
- Wspominano też na Zjeździe o Pani zaangażowaniu w pracę wolontariacką
na rzecz chorych przebywających w hospicjum. Nie każdego stać na takie
poświęcenie. Ludzie na ogół boją się śmierci, przechodzenia na tamtą stronę,
jak to się łagodniej określa.
- Z mojego doświadczenia wiem, że aby móc towarzyszyć człowiekowi umierającemu,
najpierw trzeba się pogodzić z... własną śmiercią, przyjąć to jako fakt,
który nas czeka nieuchronnie. Rodziny często pozbywają się umierającego
z domu, do jakiegoś zakładu, gdziekolwiek. Nawet, gdy mają warunki do zapewnienia
opieki. Po prostu boją się, nie umieją się zachować. Chory wie, że musi
umrzeć i rodzina wie, ale nawzajem sobie tego nie powiedzą, dają wymijające
odpowiedzi. Ja jestem zdania, że nie można umierającego oszukiwać, trzeba
dać mu możliwość pogodzenia się z losem, załatwienia swoich spraw, wyrażenia
ostatniej woli itp. - bo inaczej to on dodatkowo cierpi.
- Jakie są motywy Pani działalności hospicyjnej, czy wynikają z pobudek
religijnych?
- Oczywiście, że tak! Nie podjęłabym się tego, gdybym
nie umiała z pełnym przekonaniem powiedzieć umierającemu, że życie nasze
nie kończy się, tylko się zmienia, że śmierć nie jest przepaścią, lecz
bramą, przez którą przechodzi się z życia do życia. Powołałam się tutaj
na słowa umierającego papieża Jana Pawła II. To jest zresztą zasada hospicyjna,
którą kierują się wolontariusze. Często przychodzą do nas ludzie, którzy
zetknęli się ze śmiercią kogoś bliskiego lub sami jej uniknęli, bo np.
nowotwór okazał się wyleczalny. Ja teraz muszę oddać to, co dostałem
mówią, i pochylają się nad pacjentami hospicjum. To jest taka piękna misja.