To, co chcę napisać, nie będzie absolutnie historią drużyny instruktorskiej
na UMK. Nawet nie wiem, czy można to nazwać wspomnieniami. Będą to raczej
luźne "kadry", migawki, okruchy wydarzeń sprzed blisko pół wieku. Każdy
z nas z pewnością zapamiętał to wszystko inaczej, ale dla wszystkich bycie
w drużynie znaczyło bardzo wiele.
Zaczęło się jesienią 1956 roku. Byliśmy zachłyśnięci pozorami wolności,
| | |
| Na jednej z wycieczek (trzecia z lewej - autorka artykułu)
|
|
|
| jakie pojawiły się po październiku 1956.
Uwierzyliśmy, że powstały możliwości działania bez odgórnych dyrektyw,
zaleceń, bez kontroli. Znalazło się kilkoro zapaleńców, którzy pamiętali
harcerstwo sprzed 1949 roku, to prawdziwe harcerstwo: Bohdan Rymaszewski,
Maciej Rejmanowski, Sławek Paprocki, Jan Szupryczyński. Znaleźli się również
tacy, którzy zdążyli być harcerzami przed wojną, również w słynnej "Czarnej
Trzynastce Wileńskiej"; należeli do nich harcmistrz Edward Wołudzki i Jan
Tajchman. Skrzyknęli się między sobą, dołączyli do nich inni, znający harcerstwo
tylko ze słyszenia: Ewa Czarnecka, Lucyna Rudnik, Edwarda Szacherska, Jolanta
Dubieniecka, Izabela Greczanik, Ewa Wiech, Regina Wątka, Bogdan Kuraczyk,
Andrzej Ruszkowski, Antoni Trzebiatowski i inni. I tak powstała Instruktorska
Drużyna Akademicka im. Leszka Domańskiego - "Zeusa".
Zespół ten skupiał od razu studentów i asystentów z różnych wydziałów: "sztuki piękne" i matematyków,
polonistów i biologów, prawników i geografów. Ta różnorodność okazała się
bardzo twórcza, bo dzieliliśmy się nawzajem swoja wiedzą, dzięki czemu
studia na UMK stały się bardziej "ogólnokształcące". Zbieraliśmy się w
każdy czwartek o godz. 20 w tzw. katakumbach, czyli w salce Collegium Minus,
udostępnianej nam nielegalnie przez gospodarzy. Dopiero po latach zrozumieliśmy,
że narażało to naszych dobrodziejów na liczne, nieprzewidziane przykrości
ze strony aparatu partyjnego uczelni. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, przynajmniej
początkowo, że jesteśmy "niepewni ideologicznie", że są wśród nas "wtyczki",
że chodzą za nami "cienie", które informują o nas władze. Byliśmy młodzi,
radośni, pełni chęci do pracy.
Komenda Hufca Toruń, po krótkim szkoleniu,
| | |
| Przemarsz Instruktorskiej Drużyny Akademickiej przez centrum miasta
|
|
|
| przydzieliła nas do szkół, w których prowadziliśmy drużyny. W szybkim
tempie musieliśmy sami zdobywać stopnie harcerskie, by móc prowadzić szkolenie
w drużynach. Prawie każdą niedzielę, bez względu na porę roku, przeznaczaliśmy
na tzw. "wykapki", czyli kilku lub kilkunastogodzinne wypady w okolice
Torunia. Czasem ogłaszaliśmy przy wejściu do stołówki w DS 1, że zapraszamy
chętnych spoza drużyny. I chętni wybierali się z nami i często z sympatyków
zamieniali się w harcerzy. Pamiętam taką majową niedzielę 58 roku, kiedy
wieszaliśmy nasze zaproszenia, a z radiowęzła płynęła zachęta do udziału
w imprezie ZMS-u w Koronowie: "...dojazd zapewnimy, na miejscu kiełbaski
(wtedy to był rarytas!) i inne atrakcje, uczestnictwo bezpłatne". My zapraszaliśmy
na wyprawę w nieznane, prosząc o zabranie sześciu złotych na bilet PKP
oraz dowolnej zupy w proszku. Szanse - wydawało się - mieliśmy żadne. Przyszło
jednak trochę osób, bawili się z nami bardzo dobrze, pytali o dalsze plany.
W ostatniej chwili wpadliśmy do stołówki na kolację, woniejący dymem z
ogniska. - A jak było w Koronowie? - pytamy kogoś. Okazało się, że impreza
nie odbyła się z powodu... braku chętnych.
W pierwszym roku istnienia drużyny zaczęły się obozy i zimowiska.
Pierwszy, latem 1957 r. w Osówce - dziś zatłoczonej i brudnej
- a wtedy ustronnej, niemal dzikiej, nad jeziorem
o nazwie Wieprzeniec. Urządzając obóz trzeba było zrobić z dziećmi samodzielnie
wszystko: ustawić i okopać nieszczególnej jakości namioty (prezent od wojska),
wybudować kuchnię, wykopać piwniczkę, zbić stoły, ławki, wytyczyć kąpielisko,
itp. Trzeba dodać, że pracowaliśmy jak kadra, a płaciliśmy za obóz jak
uczestnicy. I nawet nie myśleliśmy, że mogło być inaczej. Potem, przez
szereg lat, była Funka nad jeziorem Charzykowskim, a w drugiej połowie
wakacji wybieraliśmy się na swój, studencko-harcerski, zawsze wędrowny
obóz. A więc Tatry, Warmia, Kaszuby, Góry Stołowe, Pojezierze Drawskie
- wyliczać można długo. I zimowiska: Dzianisz, Głodówka, Ostromecko.
Nasza przygoda harcerska nie trwała długo, dla jednych tyle, ile studia, dla
innych trochę dłużej. Dla wszystkich jednak te lata miały w sobie coś niezwykłego,
niepowtarzalnego, coś, czego nie da się zapomnieć, co wywarło wpływ na
całe nasze dorosłe życie. Atmosfera spotkań, kontaktów, wypraw w Polskę
zaowocowała przyjaźniami, które przetrwały blisko pół wieku. Spotykamy
się co roku nie tylko z okazji "Jesiennych Powrotów", które przecież zaistniały
nie tak dawno, ale w różnym czasie i w różnych miejscach: w Toruniu i nad
j. Charzykowskim, w Iławie i w Sieradzu, w Olsztynie i Kazimierzu Dolnym,
na Kaszubach, w Radomiu, Szczecinie i Warszawie. Dzięki drużynie mamy wiernych
przyjaciół w całej Polsce i poza jej granicami. Trudna do nazwania więź,
która sprawia, że spotykając się po latach nie czujemy upływu czasu ani
oddalenia. Rozumiemy się tak, jakby poprzednie spotkanie było wczoraj,
nie mamy problemów z uzgadnianiem poglądów, choć czasy stały się bardziej
skomplikowane niż za naszej młodości.
Coraz częściej przychodzi nam jednak
żegnać tych, którzy kończą już swoją ziemską wędrówkę, odchodzą nagle lub
po długotrwałej chorobie. Stajemy nad mogiłami, pamiętamy. Tak jak śpiewaliśmy
w jednej z naszych piosenek: "coś odtąd między nami jest, co w sercu leży
skrycie". Rzeczywiście - coś jest.
Ewa Ways,
absolwentka biologii z 1961 r.
|
|