Wśród uczestników XI Zjazdu Absolwentów była spora grupa matematyków,
którzy ukończyli studia pół wieku temu, czyli w 1955 roku. Dzień przed
zjazdem spotkali się w swoim gronie, aby pobyć razem i należycie uczcić
to wydarzenie. Wrażenia z tego spotkania przekazał jeden z jego uczestników
- Czesław Glemp.
Myśl o spotkaniu nurtowała nas od dawna. Praca i rozwiązywanie rozmaitych,
czasami dość skomplikowanych problemów życia codziennego odsuwała decyzje
o spotkaniu na coraz to późniejszy termin. Jednak zbliżająca się data być
może ostatniej z okrągłych rocznic, kiedy jeszcze można było się spotkać
w dość szerokim gronie i status emeryta, w którym znaleźli się już prawie
wszyscy (prawie, bo najmłodszy z nas Andrzej, 70-latek, zgodnie z profesorskim
prawem, przechodzi na emeryturę w tym roku), obligowały do podjęcia decyzji.
Trudów organizacyjnych podjęli się emeryci UMK, Jurek Kotas i Paweł Jarek
oraz olsztynianin Robert Pieczkowski. Piszę "trudów", bo zdajemy sobie
sprawę, ile rozmów musieli odbyć, ile listów napisać, ilu dokonać uzgodnień.
Spotkanie wyznaczono na 2 września 2005. Lepiej późno niż wcale. (...)
Jestem emerytem z 19-letnim stażem, ale roboty mam huk - tak się złożyło. Dzień
2 września wyczyściłem jednak z wszelkich zajęć, aby spotkać się z koleżankami
i kolegami, z którymi kończyłem studia w 1955 roku. W roku 2005, właściwie
od jego początku, prowadziliśmy rozmowy telefoniczne i wymienialiśmy korespondencję
z Tolkiem Stawikowskim, aby doprowadzić do naszego spotkania. Niestety,
nie mogliśmy ustalić terminu. Dopiero w przeddzień naszego zjazdu zjawiłem
się przed jego domem. Czy się poznamy? Czy w dziadku z siwą brodą, powłóczącym
nogami rozpoznasz dawnego sportowca? - Na pewno tak! - optymistycznie zawyrokował
Tolek. - A ja mam na głowie resztki siwych włosów! A czy można
opowiedzieć historię pięćdziesięciu lat życia w ciągu trzech godzin? Na
pewno nie! Siedząc przy kawie w mieszkaniu Tolka, dotykaliśmy najistotniejszych
fragmentów naszych życiorysów, wspominaliśmy i ocenialiśmy. Natłok wspomnień
o różnych zdarzeniach, miłych, lecz i dramatycznych, zmęczył nas, przynajmniej
mnie. Tolek był wyraźnie zaskoczony moją nie najlepszą formą fizyczną i
psychiczną. Zorientowawszy się jednak w sytuacji, na czas pobytu w Toruniu,
zaopiekował się mną, wożąc także po mieście, z wprawą rajdowca.
W dniu spotkania, na parę minut przed umówioną godziną, zajechaliśmy z Tolkiem przed gmach,
za naszych czasów Biblioteki Uniwersyteckiej, obecnie Wydziału Matematyki
i Informatyki. Na miejscu są już organizatorzy: Jurek, Paweł i Robert oraz
kilkoro uczestników. Kto? Koleżanki można rozpoznać. Jadzia, starościna
jednej z grup studenckich naszego rocznika, niewiele się zmieniła. To samo
troskliwe spojrzenie i chęć pomocy zagubionym. Objęła natychmiast duchowe
przywództwo nad grupą. W odpowiednim czasie inicjowała modlitwy i proszę
mi wierzyć - bo jestem wielokrotnym świadczeniobiorcą tego typu usług,
i to z najwyższego szczebla - robiła to w sposób profesjonalny. Jestem
przekonany, że wczuwając się ponownie w rolę starościny, notowała w pamięci,
kto się przeżegnał, a kto nie. Słyszała skądś o moim pogmatwanym życiu
osobistym i z obawą o zbawienie mojej duszy przyglądała mi się uważnie.
Jadziu! Mogę Cię zapewnić, że sprawę mam zaklepaną! Gdybym zapukał do bram
niebios, św. Piotr, jako zawodowy rybak, wpuści po znajomości starego wędkarza
- amatora. Poza tym odkryłem, że tak powiem doświadczalnie, furtkę do nieba.
Dusza, opuszczając powłokę cielesną, unosi się, jak wiadomo, do góry. Nie
gdzieś w bok, czy po skosie, ale do góry, pionowo. A co my tam mamy? Na
przecięciu pionu ze sferą niebieską mamy zenit, punkt przypisany indywidualnie
każdemu, wędrujący wraz z nim po sferze. To jest punkt taki trochę rozmazany,
leżący na wyimaginowanej powierzchni, ale dusza przez niego się przeciśnie.
Byłem tam, prowadzony przez swego anioła stróża, który utrudzony pilnowaniem
mnie, raźno zmierzał ku bezkresnym przestrzeniom, pełnym ambrozji i nieróbstwa.
Zwolniłem go, niech sobie pohasa po kwiecistych łączkach Edenu, a sam wróciłem.
Drogę mam jednak przetartą.Basia, zawsze pogodna i uśmiechnięta, stała
się poetką. Zarecytowała nam jeden ze swych wierszy. Wiersz poważny i pełen
mądrości. Nagrodziliśmy go szczerymi brawami. Helenka, zawsze poważna,
ciemnowłosa doskonałość, stała się, dzięki lekkiej siwiźnie, jeszcze bardziej
dostojna. Gdy nas opuszczała po obiedzie, tak trochę po angielsku, pobiegłem
za nią, aby się pożegnać. Zobaczyłem wtedy na jej obliczu cień uśmiechu,
po raz pierwszy, mam nadzieję, że nie ostatni, a nawet spodziewam się pełnego
uśmiechu. Wszystko to jest z pewnością nasza wina. Koleżanki z roku traktowaliśmy
(no, może z wyjątkiem Zenia, który w Grażynie ujrzał również kobietę) tylko
jak - koleżanki.
|
|
|
Absolwenci matematyki i astronomii z 1955 roku. W pierwszym rzędzie
od lewej siedzą: Eugeniusz Perdenia, Kazimierz Tuszyński, Barbara Szurkowska,
Jadwiga Derkowska, Helena Miczyńska, Jerzy Pieczeniewski, Mieczysław Korabiec.
W drugim rzędzie stoją: Robert Pieczkowski, Jerzy Kotas, Henryk Guściora,
Paweł Jarek, Jan Hanasz, Antoni Stawikowski, Andrzej Woszczyk, Ryszard
Rudnicki, Czesław Glemp. [fot. Czesław Jarmusz.]
|
|
|
|
Ta lekko pochylona, szczupła postać, to Rysiu. Mało się
zmienił, ale może dlatego poznałem go od razu, gdyż spotkaliśmy się kiedyś
na jakimś kursie nauczycielskim i oczywiście widziałem go w TV, w teleturnieju
"Jeden z Dziesięciu". Rysiu zawsze patrzył na świat trochę pod innym kątem.
Stąd jego aktualne zainteresowania twórczością pisarską, którą można określić
tak: Ryszanek lubi słowne igraszki, pisze fraszki. I nie tylko fraszki.
A oto stoi przede mną osoba dość korpulentna, w której trudno mi rozpoznać
Kazia, szczupłego, wręcz chudego biegacza na długich dystansach. W czasach
studenckich, jako "azetesiacy", byliśmy blisko. Treningi. Zawody. Pamiętam,
jak sędziowałem, gdy Kazik bił rekord województwa w biegu godzinnym. Przez
godzinę Kaziu krążył po bieżni, za nim, w pewnej odległości, Janusz Lankauf
i rekord padł, Kazik przebiegł ponad 17 km.
Genka, biegacza na wszelkich
możliwych dystansach, poznałbym od razu, gdyby nie gruby, lekko posiwiały
wąs. Na ostatnim roku studiów mieszkaliśmy razem, gdzieś na Bydgoskim Przedmieściu,
w dziewięcioosobowym pokoju. Dla nas, sportowców, było za tłoczno, za duszno
i za ciemno. Przenieśliśmy się z Genkiem na przylegającą werandę, gdzie
nikt nie chciał zamieszkać, a było dużo światła i powietrza. Pomieszczenie
było na tyle duże, że mieściły się tam dwa łóżka, stół i jakieś szafki.
Wszystko było w porządku, dopóki było ciepło. Pomieszczenie to, oprócz
naszego mieszkania, pełniło też funkcję świetlicy, a ogólniej mówiąc, sali
rozrywkowo-balowej dla połowy akademika. Tam się grało w karty, jadło i
piło. Gorzej było, gdy przyszła zima i ze szklanki wody zostawionej na
stole, zrobiła się szklanka lodu. Dla mnie i Genka było to jednak małe
piwo.
Prosimy do sali! To Jurek. Gdy zespół jest dwu-, a tym bardziej trzyosobowy,
zgodnie z dobrze znana żołnierską zasadą, jeden musi być dowódcą. Na czele
trzyosobowego komitetu organizacyjnego naszego zjazdu jest Jurek. Słuszna
postura, posiwiałe skronie, wysokie czoło, pogodne oblicze, ale zdecydowane
spojrzenie, nie mówiąc już o walorach wewnętrznych, predysponują go do
kierowania tym szczupłym gronem. Podążamy za nim rozproszoną gromadką,
w której, na czas naszego spotkania, znikają stopnie i tytuły naukowe,
osiągnięcia i porażki w pięćdziesięcioleciu. Jesteśmy w latach pięćdziesiątych,
z ówczesną hierarchią ważności spraw i spojrzeniem na siebie jako młodych
ludzi. Natomiast Pawła postrzegamy jako najzdolniejszego z nas, zawsze
służącego pomocą w rozwiązywaniu wszelkich problemów matematycznych, który
jednak nie odmówi uzupełnienia czwórki brydżowej i wychylenia toastu za
pomyślność. (...)
Jesteśmy na sali i przewodnictwo obejmuje Robert. W swym
starannie przygotowanym przemówieniu powitalnym sprowadza nas z zamierzchłych
czasów wieku XX, w wiek XXI. Milczeniem i modlitwą czcimy tych, którzy
odeszli: Ritę Klimek (†1957), Irenę Wierzchowską (†1998), Jana Krajewskiego
(†1986?), Bogumiła Żurańskiego (†1995?), Piotra Drążkowskiego (†2000?),
Ignacego Nikoniuka (†2000). Te znaki zapytania przy datach świadczą, że
rozproszeni po Polsce i poza jej granicami, niewiele o sobie wiemy. Aby
sprawę uporządkować, Robert, w charakterystycznym dla siebie żarciku, szereguje
peleton zmierzający do nieba, według starszeństwa. Najstarszym w naszym
gronie, z rocznika 1929, jest Genek i on ma pierwszeństwo w kolejce do
bramy. Najmłodszy, z rocznika 1935, to Andrzej i ma obowiązek puścić wszystkich
przed siebie. Geniu zapowiada, że będzie skutecznie hamował ruch peletonu
do nieba i chwała mu za dobre chęci. Kolejność i tak wyznaczy los.
Uparcie
wracamy jednak do XX wieku. Odgrzebujemy wspomnienia z młodych lat, czasem
są one zniekształcone, czasem trochę ubarwione. Czy pamiętacie jak...,
na ćwiczeniach z..., wiosną 53 roku..., na wykładzie Leona... itd., itd.
Mietek wspomina swoje perypetie z dostaniem się na studia. Pamiętam, że
dołączył do nas znacznie później. Jeszcze później niż ja. Leon przyjął
mnie 12 X, uznając zdany egzamin na AWF w Warszawie za wystarczający do
studiowania matematyki na UMK. Heniek, zawsze pogodnie usposobiony i uśmiechnięty,
wewnątrz jednak poważny i zasadniczy, nie zmienił się pod tym względem
i biorąc udział w zjeździe, myślami był już w przyszłości. Urwał się po
oficjalnych uroczystościach.
Nietrudno było rozpoznać Jurka Pieczeniewskiego.
Jego charakterystyczny wygląd i niekonwencjonalne reakcje na rozmaite zdarzenia,
zapamiętane z czasów młodości pozostały niezmienne, choć na oko widać było,
że coś mu dolega. W czasie spotkania powiedział, że miał "zawał mózgu".
Zmęczony opuścił nas w połowie imprezy.
Rysiu obdarował każdego z nas tomikiem
swych fraszek i aforyzmów zatytułowanym "Umysłem i sercem", opatrując każdy
egzemplarz stosowną dedykacją i autografem. Każdy egzemplarz był starannie
obłożony białym papierem. Cały Rysiu! Paweł obdarował każdego pięknie wydaną
teką własnoręcznie wykonanych grafik najważniejszych zabytków Torunia.
Znałem ten rodzaj twórczości Pawła, ale zawsze każde zetknięcie z nią wywiera
duże wrażenie. Każdy uczestnik naszego zjazdu otrzymał także materiały
dotyczące bieżących spraw UMK, w tym o pięćdziesięcioleciu Obserwatorium
Astronomicznego UMK, w opracowaniu siedzącego naprzeciw mnie Andrzeja.
Publikację zdobi rysunek prof. Leona Jeśmanowicza z 1950 roku, na którym
wyimaginowane są postacie prof. Dziewulskiego i prof. Iwanowskiej. W tekście
powtarzają się nazwiska, siedzącego po mojej lewej stronie Tolka i po prawej
- Jasia.
Jasia, który rozpoczynał studia na fizyce, przenosząc się w trakcie
na astronomię, znam jeszcze ze szkoły średniej, z "Kasprowicza". Jak go
krótko scharakteryzować? Jasiu czuje się w swoim żywiole, przy suto zastawionym
stole. Wszystko się zgadza. Na uczcie w "Kosmosie" siedzieliśmy obok siebie
i mieliśmy możliwość nie tylko powspominać, ale także poznać fragmenty
naszych życiorysów z minionego pięćdziesięciolecia.
Jurek daje hasło do
wyjazdu na cmentarze. Pakujemy się do aut i ruszamy na nowy cmentarz w
poszukiwaniu grobu prof. Jeśmanowicza. Od razu widać, kto jest z nas
najmłodszy. Zaledwie 70-letni Andrzej, rozebrany do koszuli, w promieniach
grzejącego słońca, raźno dysponuje przywiezionymi na groby kwiatami. Otwarta
przestrzeń pod kopułą nieba, nieosłonięta żadnymi sztucznymi tworami ludzkich
rąk, to jego żywioł. Gdzieś tam na nieboskłonie, niewidoczne, tkwią obiekty,
które przed nim nie kryją swych tajemnic. Jadzia w roli księdza, my w skupieniu
oddajemy hołd naszemu Profesorowi. Jedziemy na stary cmentarz, by podumać
nad grobami wybitnych astronomów, naszych mistrzów: prof. Dziewulskiego
i prof. Iwanowskiej.
Czas zakotwiczyć się w "Kosmosie", aby pokrzepić nadwątlone
siły strawą doczesną. Przy stole rozmowy i podejmowanie decyzji. Musimy
spotkać się za rok. Nie mamy czasu na czekanie na jakąś okrągłą rocznicę.
W myślach, we wspomnieniach, cofnęliśmy się o 50 lat. Odgrzebaliśmy z pamięci
zdarzenia dawne, czasem radosne, czasem smutne, zawsze jednak warte przypomnienia.
To była przecież nasza młodość! Teraźniejszość jednak nie daje o sobie
zapomnieć. Powoli, pojedynczo, uczestnicy przypominając sobie o bieżących
obowiązkach, wymykają się z biesiady. Program naszego zjazdu przewiduje
jeszcze różne atrakcje przed kolacją i kolację. Jednak my z Tolkiem urywamy
się już po obiedzie. Do zobaczenia za rok!
Czesław Glemp,
Toruń, Szczytno, wrzesień 2005