Okrągłe rocznice są często okazją do podsumowań i wspomnień - dla
mnie taką rocznicą jest przypadające w tym roku 35-lecie dyplomu. A wspomnienia,
oprócz samego studiowania, obejmują też tzw. życie studenckie, które w
tamtych szarych, socjalistycznych czasach było, mimo wszystko, chyba bardziej
kolorowe niż obecnie, bo "kolorowi" byli ludzie, działający w wielu
klubach studenckich UMK.
Do najlepiej funkcjonujących należał Klub Morski.
Na nieformalnym spotkaniu w trakcie kolejnego zjazdu absolwentów "Jesienne
Powroty 2005" prof. Roman Dąbek zaproponował upamiętnienie działalności
Klubu w formie np. kroniki. Być może powstanie więc kiedyś poważna monografia,
obejmująca cały jego okres istnienia.
Na razie ograniczę się do garści
wspomnień z lat 1969-1972. Nie byłam w zarządzie KM, więc wspomnienia te
nie będą bardzo ścisłe. Liczę, że może moja inicjatywa zmobilizuje dawnych
członków do podzielenia się swoimi wrażeniami z tamtych i innych lat. Bo
warto przypomnieć sobie i pokazać innym to, co kiedyś robiliśmy i przeżywaliśmy
razem.
Dokładnego momentu swego wstąpienia do Klubu, niestety, nie pamiętam;
była to chyba jesień lub zima 1969 r. Co mnie do niego przyciągnęło? Przede
wszystkim typowa dla młodzieży chęć poznawania nowych ludzi o podobnych
zainteresowaniach, wypełnienia czasu wolnego ciekawymi sprawami, zabawienia
się w sympatycznym towarzystwie. A istniejący od kilku lat Klub Morski
w tym zakresie oferował naprawdę wiele.
Prowadzony w "moich czasach" przez
zarząd, na którego czele stał prezes Roman Olszewski, student prawa, i
wiceprezes Roman Dąbek, asystent w Katedrze Chemii Fizycznej, Klub Morski
skupiał wielu studentów o zainteresowaniach marynistycznych - z wydziału
prawa, chemii, polonistyki, biologii m.in. i nie tylko studentów. Imprezy,
odbywające się przeważnie w ówczesnym studenckim klubie "Od Nowa" na parterze
Dworu Artusa, były często otwarte dla publiczności i obejmowały spotkania
z ciekawymi ludźmi morza, seminaria naukowe poświęcone problematyce morskiej,
a w zakresie rozrywki np. bale klubowe, obozy wakacyjne i rejsy Wisłą do
Gdańska i z powrotem. Do najpoważniejszych przedsięwzięć należały niewątpliwie
rejsy zagraniczne na statkach PŻM (Polskiej Żeglugi Morskiej).
Przechodząc
do konkretnych wspomnień: ze spotkań najlepiej zapamiętałam te "damskie",
tj. spotkanie ze słynną żeglarką, Teresą Chojnowską-Listkiewicz, i nie
mniej znaną, jedyną panią kapitan PŻM, Danutą Walas-Kobylińską. Obie robiły
duże wrażenie; skromne i bardzo bezpośrednie, a jednocześnie pewne siebie
i z dużym poczuciem humoru. Ich "morskich opowieści" o samotnym żeglowaniu
czy trudach dowodzenia statkiem słuchało się z prawdziwą przyjemnością.
W roku 1970 Klub zorganizował cykl seminariów naukowych poświęconych gospodarce
morskiej i obchody "Dni Morza" w Toruniu, a wśród zaproszonych gości był
m.in. minister żeglugi Jerzy Szopa.
Tytułem wsparcia Ministerstwo Żeglugi
przyznało nam pewną pulę rejsów na różnych statkach - należało uiścić opłaty
paszportowe, portowe i za wyżywienie, a sam rejs był darmowy. Na tej zasadzie,
niedużym kosztem, można było dotrzeć nawet do egzotycznych krajów. Koleżanka
Krysia Kępa, studentka prawa, ówczesna sekretarka Klubu (potem zastąpiła
ją Jola Matiakowska z polonistyki), i ja popłynęłyśmy we wrześniu 1970
r. nieco bliżej - statkiem "Mazowsze" z Gdyni do Tallina i Leningradu (obecnie
St. Petersburg), dołączone do wycieczki z jakiegoś zakładu pracy. Trasa
nie była imponująca, a "Mazowsze" było podobno statkiem zbudowanym przez
Węgrów do żeglugi po Dunaju i przy większej fali niemiłosiernie kołysało,
ale mimo to cieszyłyśmy się tą wycieczką. Nawet krótki rejs po otwartym
morzu to niezapomniane przeżycie. Zwiedzanie Tallina trwało tylko kilka
godzin, ale nie da się zapomnieć jego pięknej starówki, zbudowanej z nietypowej
dla polskiej architektury, białej cegły. Imponujące zabytki Leningradu
zobaczyłam wtedy po raz pierwszy, a na zawsze zapamiętałam poranne wpłynięcie
do portu oglądane z najwyższego pokładu. Oprócz zabytków, największe wrażenie
robiły gabloty sklepów jubilerskich pełne złotych wyrobów - w Polsce wtedy
prawie ich nie było, więc złoto przywożono z ZSRR legalnie i nielegalnie.
Wracając do "Mazowsza" - załoga była bardzo sympatyczna, pozwalali mi stać
"na oku" na mostku kapitańskim, wyżywienie było niesamowite: utyłam 2 kilo
przez niecały tydzień (!), a skłonność do choroby morskiej hamowały skutecznie
cowieczorne dancingi (na koniec odbył się bal kapitański).
Imprezy rozrywkowe
skutecznie promowały Klub w środowisku studenckim i wśród związanych z
nim tzw. krewnych i znajomych królika. Bale morskie urządzaliśmy w wielkiej
sali Dworu Artusa, która nie wyglądała tak pięknie jak teraz, lecz to nie
przeszkadzało nam dobrze się bawić.
Klubowicze oraz sympatycy Klubu integrowali
się też podczas majowych rejsów z Torunia nad morze, typowo rekreacyjnych,
z dużą frekwencją i niezapomnianą atmosferą. Zaliczyłam dwie takie wycieczki
w 1971 i 1972 r., mające w programie opalanie się, tańce oraz różne gry
i konkursy, zwiedzanie Gdańska - no i bal w Szkole Morskiej (1971 r.).
Powrót z pierwszego rejsu był pamiętny, tego dnia reprezentacja UMK, w
tym paru kolegów z Klubu (studentów prawa), wygrała Teleuniwersjadę. W
drugiej eskapadzie wzięli udział nawet cudzoziemcy: Hindus i Włoch, lecz
poza tym jak wyglądali, nic o nich nie wiem. W ogóle trudno wymienić wszystkich
klubowych znajomych, z latami "uciekają" z pamięci nazwiska, a nawet imiona.
Cała
działalność Klubu Morskiego prowadzona była tylko przez jego członków (przy
wsparciu finansowym Rady Uczelnianej ZSP), według mnie, bardzo porządnie
i profesjonalnie, przynajmniej w omawianym okresie.
Nie zawsze można było
zrealizować morskie marzenia; mam "zaległy" rejs statkiem po Morzu Czarnym
oraz po Śródziemnym, żeglowałam turystycznie tylko po polskich wodach śródlądowych.
Za to moja młodsza córka odbyła rejs żaglowcem harcerskim "Zawisza Czarny"
po Adriatyku.
Ta garść wspomnień to bardzo skrótowy zapis niektórych
wydarzeń i związanych z nimi emocji. Nie tracę nadziei, że uda się zorganizować
zjazd Klubu, póki jeszcze możemy zawołać "Ahoj, przygodo!" i cieszyć się,
wspominając razem dawne dzieje.
Wanda Rusiecka
absolwentka biologii 1971 r.
* Niekoniecznie trzeba żyć, trzeba żeglować